Smutno mi. Nie, to nie przez jesień. I nie przez to, że szarość za oknem wydaje się być ostatnio jedynym kolorem. W ogóle to jestem szczęśliwy. Wiem, że rzadko masz okazję czytać coś takiego, ale to nie kokieteria. To fakt. Ale co z tego, skoro ta nostalgia…Przyniosło ją jedno zdjęcie.
Natknąłem się na nie przypadkiem, przeglądając jeden z amerykańskich serwisów. Przedstawia podróżnych z lat 60-tych, którzy siedząc w wygodnych fotelach samolotu, umilali sobie czas czytając książki i przeglądając gazety. I wtedy pomyślałem – Bauman kłamie. Nie jest z nami – współczesnymi – tak źle. A na pewno nie gorzej, niż kilkadziesiąt lat temu. Relacje z ludźmi? Bardzo proszę – dziś są rzadkie lub fragmentaryczne, bo przeszkadza brak czasu i technologia. Ale dawniej też były litery albo inne przeszkody, które oddalały od przypadkowego muśnięcia dłonią albo nieudawanego uśmiechu. W końcu to zdjęcie!
Ba! Teza Gadacza o tym, że nigdy wcześniej ludzie nie mieli tyle możliwości, żeby być blisko a jednocześnie nigdy wcześniej nie byli tak daleko, też wydała mi się wątpliwa. Bo przecież umawiamy się na jakieś spotkania. A że technologia w tym pomaga. Tym lepiej. To nic, że kiedy już się spotkamy, czas dzielimy między czekinami, robieniem zdjęć a dodawaniem komentarzy. Ważna jest sama obecność.
W zasadzie to jest przecież tak, że ewoluujemy. I teraz doszliśmy do takiego momentu historii, w której kartezjańskie „Myślę, więc jestem”, zostało zastąpione przez „Jestem na facebooku, więc istnieję… Naszą obecność potwierdza i wyznacza ilość i jakość (choć rzadziej) treści, które wytwarzamy w wirtualnym świecie. Im jej więcej i im intensywniejsze emocje wyzwala, tym lepiej. Tak to już jest. Nawet ktoś, kto nie jest w stanie nawiązać ani jednej bliskiej, ale realnej relacji z drugą osobą, w internecie może być gwiazdą uwielbianą przez miliony. I będzie istniał. Przynajmniej w świadomości innych.
Nie jestem lepszy niż ci, o których piszę. A na pewno nie w kwestii racjonalnego korzystania z technologii. W końcu najczęstsze kontakty mam ze swoim telefonem. Jest ze mną wszędzie. Nawet z żoną nie spędzam tyle czasu, co z tym czarnym kawałkiem materii. Pierwsze, co robię po przebudzeniu, to wyłączenie budzika…z telefonu rzecz jasna. I wtedy się zaczyna. Bo przecież trzeba uruchomić kilka aplikacji. Śniadanie – no jak nie zrobić prasówki i choć na chwilę poskromić swoją ciekawość świata. Później podobnie. Z telefonem w drodze na spotkania. W drodze ze spotkań. W drodze do domu. W drodze…wszędzie. Telefon jest ze mną. To trudna znajomość. Bo z jednej strony go nienawidzę, a z drugiej nie wyobrażam sobie bez niego życia. Masz podobnie. Nie udawaj, że nie.
No i dlatego mi smutno. Czytasz ten post i być może właśnie w tym momencie nieodwracalnie oddalasz się od kogoś, kto właśnie teraz powinien usłyszeć, jak jest dla ciebie ważny.